Przyziemny Ikar VII Maciej Zbigniew Świątek...
Maciej Zbigniew Świątek
Bez radości
Gdybym miał więcej radości należnej światu,
byłbym znacznie bliżej prawdy i błogosławieństw,
byłbym dzieckiem kochanym drzew, kwiatów i ptaków
jak ten naiwny święty boso brodzący w trawie.
Smutna jest moja wdzięczność, uboga i człowiecza,
a wiem, że inni ludzie potrafią być wdzięczniejsi
i trudno mi poprawę niewielką choć obiecać,
choć sercem mocno biję się w pełne skruchy piersi.
Ten właśnie brak radości, największy z moich grzechów
patrzy na mnie głębokim, pustym, cyklopim okiem
i klątwą Posejdona ściga po wieki wieków
przez czerni niezmierzoną, nocną, bezsenną topiel.
Spokojem filozofa nadrabiam ułomności,
w refleksji niewesołej wciąż szukam ukojenia,
wsłuchany w nieustanny tryumf ody do radości
z pilnością rozpaczliwą głuchego Beethovena.
Skorupa
Z potłuczonego glinianego naczynia można
odczytać przeszłość.Cóż jest warta
taka pęknięta,nieostrożna,
jak pod fałszywą ręką harfa?
Pamięta może czyjeś wargi,spragnione
wody,pocałunku,
i ten ogniska wieczny płomień
bez ciepła dzisiaj i szacunku.
Rękę,co umazana w glinie,pieszczotą
była pierwszą,boską
i to stuleci grząskie błoto,
na którym wieki nowe rosną.
Cóż dzisiaj warta pamięć czasu,zagubionego
w kruchej glinie?
Szukanie czasu straconego
w tym czasie,co jak czas przeminie?
Spacer
Kiedy w słoneczny i bezchmurny dzień
idę ulicą rodzinnego miasta,
szukam spojrzenia pośród oczu mgnień,
tak niezmiennego jak polarna gwiazda.
Poszedłbym za tym spojrzeniem po niebie,
po tej równinie czasu i przestrzeni,
z szerokim skrzydeł rozpostartych śpiewem
niepomny mdłego ciężaru kamieni.
Lecz widzę tylko pośpieszne muśnięcia,
lub szkło raniące nieostrożne stopy,
na świateł czekam migających tęczach,
wpatrzony w jezdni niecierpliwą topiel.
Jeszcze z nadzieją, choć już nieco śmieszny
po cieniach depczę jak po trenach sukni,
przechodzę w wieczór po tym dniu słonecznym
i w bramę nocy stukam cicho smutkiem.
Grudzień
Grudniowy ciężki śnieg na drzewach
położył dłonie jak zapaśnik,
w którym drapieżny plan dojrzewa
walki po kres zimowej baśni.
W oczekiwania ostrej bieli,
napiętej mięśni gałęziami,
kończy się cichy sen niedzieli
niecierpliwością pokonany.
Mocno zaryte drzewa stopy
w ziemię stwardniałą nocnym mrozem,
są jak podziemny kretów opór
ryjący bruzdy w twarzy korze.
Wrastają we mnie te zmagania
z siłą natury gladiatorów
i lodu się opłatkiem łamać
idę do wilków i upiorów.
Mit niepotrzebny
Nad białą doliną ptasich piór dmuchawce
unoszą zapach cierpki wina Dionizosa
i chmurzy się niebo, czoło siwe głaszcze,
zmarszczką błyskawicy zezuje z ukosa.
Orszak rozebrany do ostatniej kropli,
od ucha do ucha pękniętej skorupy
ciągnie się chwiejnym rytmem satyrów samotnych
i nimf świeżym mięsem wrzuconym do zupy.
W pomieszanej czasu chochlą smakowitą
Grecji na goleniach przyrządzonej kolumn,
martwi Orfeusze martwym Eurydykom
za tęsknoty udka płacą po obolu.
Psy wiernością słynne z nozdrzami tępymi
gryzą posiwiałe łydki dawnym panom,
a z ich posrebrzonej stuleciami śliny
Afrodyty wściekłą zrywają się pianą.
Nad bezsilną starców bezzębną miłością
czuwa dzień dzisiejszy słonecznie zuchwały,
ucztując, gdy oni filozofią poszczą
celebrując dawno zapomniane chwały.
Pękają amfory barbarzyńskim śmiechem,
okrucieństwem błyszczą bezrękie marmury
zgaszony bezlitośnie odchodzi Prometej,
w płaszczu źle skrojonym wstydliwej purpury.
Sala lustrzana
Odmierzam krokami pokoje puste od wielu wydarzeń,
myślałem wśród dawnych gości, tłoczących się pośród świateł,
że jakieś jednak znaczenie mają i meble, i twarze,
że pisze się jednak historia, że tworzą się czas i bohater.
Wygodne portrety luster, wtulone w niezmienne ramy,
nowych czekają cierpliwie uśmiechów, grymasów i kształtów,
by zmienić wszystko w wampirzych odbić gobelin szklany
z zimnym spokojem stałych mieszkańców wiecznego zamku.
A więc to wszystko - powietrze widoczne w słonecznym kurzu,
niepamięć wciąż natarczywiej cichnąca w pluszu kotary
i czas co wiernością swoją psy i lokajów przesłużył,
choć dawno stary dworzanin nakręcać przestał zegary.
Zaprawdę to tak niewiele, lecz nie ma więcej i nigdzie,
w kościołach echo modlitwy jeszcze przywraca nadzieję,
w tej sali są nieskończoność i nicość tak bezgraniczne
jak tylko mogą być lustra z luster zrodzone powieleń.
Pod jabłonią
Gdybym nie widział jak dojrzewa
jabłoń, co młodsza od jesieni,
myślałbym może,że nie drzewa,
ale obłoki wschodzą z ziemi.
Kamienna mądrość doświadczenia
nieczuła jest na niepokoje,
z kamienia skaczę do kamienia,
kamieniem na kamieniu stoję.
Nie zgasło ani jedno słońce,
nie przepełniły się księżyce,
a jednak inne są miesiące
i lata, choć to samo życie.
W tę samą miłość się zanurzam,
w tych samych snach powietrze chwytam
i krew ta sama płynie w różach,
jabłoń dojrzewa i przekwita.
Na mrozie
Miłość wychodzi na mróz przezroczysta
jak szkiełko mędrca,patrzy w oczy
przez zamrożony lodu witraż
w pustkę kochanków, pełną nocy.
Są ? Czy też nie ma ? Kochankowie
pod kamieniami meteorów
łzy ocierają mgnieniem powiek,
tłumnie wstępując do klasztorów.
Tam w czerni skryci i pokorze
uczonych ksiąg wertują strony,
błędnie wpatrzeni w znaki boże
jak w drogowskazy do Werony.
Gdy miną mrozy i stopnieją
lodu zimowe okulary,
powrócą Julia i Romeo
wraz z radosnymi Ofeliami.
Zdarzenie
Po ulicach biegnie dziś proza,
przegląda się w wystawach sklepów,
i do siebie mówi - moja droga,
drogo tutaj. W drogę w pośpiechu
dalszą rusza. A na przystanku
wiersz na tramwaj czeka, ramiona
zgarbił zimnem, buty do taktu
przytupują białego słowa.
Rozminęli się jak nieznajomi,
nie poznali w pogoni i mrozie,
wiersz się długim czekaniem oszronił,
kwiat na szybie został po prozie.
Spojrzał wiersz spod czapki wełnianej
i zobaczył ten ślad po uśmiechu,
i odjechał spóźnionym tramwajem
pełnym szarych, zziębniętych poetów.
Czuwanie
Chłodne, nocne czuwanie przy śnie rozpalonym,
który za marzeń bramą świeci fajerwerkiem,
ma mnie przed blaskiem tęsknot ukrytych uchronić
i nadmiarem kolorów nie ujętych w tęczę.
Rozumu wierny strażnik, na mieczu oparty,
oczami ciemność przenika do głębi największej,
czekając, aż poranna przyjdzie zmiana warty
i na straży zbudzone zluzuje go serce.
Gdzieś, tam, bardzo daleko, w szaleństwa otchłaniach,
snują się wspomnień cienie nad zapomnień rzeką
i uczą się pamięci, i zapominania,
i brody mają długie, i białe jak mleko.
Przeszłości siwy starzec zasypia jak dziecko,
przyszłość świeci gwiazdami i stygnie jak lawa,
teraźniejszość spogląda i w przyszłość, i w przeszłość,
a wokół szumi wieczna i zielona trawa.
Sen błędnego rycerza
W samotnym, cichym niebie snu błędnego rycerza,
dama serca skronie naciera mu strudzone
i białą, zwiewną piersią przywiera do pancerza,
a rycerz we śnie szczęśliwym i łzach kobiecych tonie.
A gdy po przebudzeniu, znów pustce spojrzy w oczy,
jedna łza mu na rzęsach zabłyśnie brylantowa,
jak kropla krwi, co w bojach tak wiele jej wytoczył,
lub perła, co zdobyczna w taborach wziętych wroga.
Ta łza ze snu wyjęta, skradziona innym światom,
przez damę wypłakana, wyśnioną przez tęsknotę,
rozpryśnie się w tysiące srebrzystych poematów
i zniknie tak jak rosa, wdeptana w łąki topiel.
Dzień będzie wlókł się nędznie, błądząc w czasie mierzonym
zegarów wiatrakami, co wieczne i zwycięskie,
aż do następnej nocy, co z prawdy go wyzwoli
i snu, i damy, która opłacze nową klęskę.
Historia
Opustoszały zamki, umarło średniowiecze,
przez jakiś jeszcze czas kręcił się w polu Don Kichot,
widzieli go tu i ówdzie, równie zbłąkani poeci
i jakiś pijak, który staczał się właśnie ulicą.
A potem było piekło rozumu i Dantego,
poniekąd trwa do dzisiaj, tylko się w nie nie wierzy,
kiedy spytałem Fausta, to wyparł się wszystkiego,
stał w pozie romantycznej i milcząc pluł do rzeki.
Mówią, że w średniowieczu, też było nie najlepiej
i tylko przez sklerozę się o tym nie pamięta,
a przecież już do Ewy w raju się wąż przyczepił,
a jeszcze wcześniej był chaos, czy pustka jakaś mętna.
Jak będzie ? Tak jak było, może trochę inaczej,
nic mądrzej, może głupiej, ale raczej tak samo,
a Don Kichota podobno, z piernikiem, pod wiatrakiem,
w zeszłym tygodniu, w piątek, pod wieczór gdzieś, widziano.
Monolog
Biegnę za niekonkretnym, zamglonym spojrzeniem
swoich własnych oczu wpatrzonych niezmiennie
w ślady słów ciągnące się długim westchnieniem
szlakiem dawnych rozmów, w księżycową pełnię.
Rozpędzony lunatyk z tęsknotą u nogi,
jak z kamykiem, który uwiera cierpliwie,
nie ustaję wcześniej niż znajdę wpół drogi,
wpół słowa urwane zdanie chybotliwe.
Po tej linie śmiesznie wiszącej nad czasem
struną chcącą wieczność wypełnić muzyką
przechodzę ponad ciszą wszelką, co z hałasem
w stopy wbija pazury drapieżnie i dziko.
Chwytam równowagę pustymi rękoma
z wiarą kolan zgiętych balansem tanecznym,
modląc się, bym zamknąć mógł kiedyś ramiona
i nie spaść wraz z tobą, milcząc, w niemą przestrzeń.
Na dobrą noc
Nie ma słów, rozbiegły się jak spłoszone myszy
więc ci nie opowiem bajki na dobranoc.
Ale to noc dobra, w czarnej, sennej ciszy
pusta kartka błyszczy bielą twoich ramion.
Szept jej nie zapełni ust złożonych w wiersze,
pocałunki zabrał czas odchodząc w wieczność,
więc nie powiem nawet tego, że są bielsze
od milczenia, które płynie drogą mleczną.
Piszę niepamętnik piórem, które w skrzydle
odleciało ptasim zaprzeszłą jesienią
na pergaminowym twoich ramion widmie
ostatniego śniegu znikającą bielą.
Odchodzisz, ciemnieje ta lekka poświata,
dająca złudzenie, że jednak jest jaśniej,
a białość twych ramion jak łabędź skrzydlata
w nieopowiedziane okrywa się baśnie.
Obok
Milczenie mnie nie boli, słowo nie razi,
to nie obojętność, tylko zamyślenie,
z ciszy wydobywam dziwne krajobrazy,
które chcę przemienić w obiecaną ziemię.
Nie jest obiecana i nie jest prawdziwa,
oszukuję oczy z pragnienia wystygłe,
piaskiem się tęsknota i czasem pokrywa,
ścieżkami pełnymi zbyt nagłych rozwidleń.
Czy coś powiedziałaś? - przepraszam, odszedłem,
może nie daleko, ale w tę bezgłośność,
w której właśnie nie ma tylko ciebie jednej
a reszty nie warto żadnym słowem dotknąć.
Wróciłem, wciąż czekałaś? Kolacja na stole,
pewnie trzeba nową zaparzyć herbatę,
słowo mnie nie razi, milczenie nie boli,
wybacz, czasem jestem za czasem i światem.
To czego nie powiem
To wszystko czego nie powiem może ma sens większy
od szelestu kartek poznanych bezgłośnie,
bo na pewno od szeptów uwikłanych w sensy
ust otwartych przeciągiem westchnienia na oścież.
Pomyślane tylko, to też nazbyt wiele,
dotknięte jest zwykle bardziej niż wyraźne,
czego nie pomyślę jest właśnie tym celem
do którego zmierzam prosto i odważnie.
Poza kręgiem zaklęć kreślonym oczami,
przeczuciem kamienia nieznanego brzegu,
jest to o czym nie wiem, w co nie daję wiary,
co polarnej pustki przekroczyło biegun.
Więc tego nie powiem, przynajmniej nie teraz,
kiedy jednak mówię choćby tylko ciszą,
właśnie to, że tutaj, tego właśnie nie ma,
i że kiedyś będzie, też nie mogę przysiąc.
Wieczór noblistów
Oto poeci siedzą w złotej sali zamku
za stołem słowem zastawionym suto,
ona w laurowym, posiwiałym wianku,
on liść wawrzynu założył za ucho.
Przyszli na ucztę ludzie w garniturach
samice w pawio krzykliwych tunikach
niemal tak samo zakochane w piórach
jak tamtych dwoje nad pełnią stolika.
Rzekłbyś dwie rzeki wlewające w morze
wód swoich życie zaczęte wśród szczytów
ponad którymi milczy dumnie orzeł
pieśń neskończoną niemego zachwytu.
Oklaski tłumu uderzają w brzegi,
zgięci w ukłonie kamienieją twórcy
wieczór odchodzi w dnia skończony niebyt,
na stole chleba powszedniego skórki.
Wieczór poezji
Wieczór poezji to jeszcze nie noc,
ale zmierzch bogów to też nie ciemności
nieprzenknione poprzez ślepy los
ostatnim rzutem kiedyś białych kości.
To miły wieczór. W perwszym rzędzie siedzi
zapowiedź nocy niestrasznej i ciepłej
twój głos oczami łaknącymi śledzi
czujesz jak mgliście, beznadziejnie ślepnie.
To właśnie koniec, bo już nie ma bogów
jest tylko ona, powiesz też nieziemska
ale to tylko i aż tylko słowo
nazbyt przyziemne by wziąć je do wiersza.
Ranek poezji znacznie bardziej boli
bije po twarzy światłem przebudzenia
znów do wieczora będziesz szedł powoli
ponadczasową nutą niemyślenia.
Weselsze milczenie
Myślę, że milczeć można weselej,
czasem zabawne są świat i zaświaty,
popatrzyć w ciszę, zobaczyć niewiele,
nie poczuć z tego jakiejś większej straty.
Tak właśnie myślę, kiedy z oddalenia
patrzę na siebie mniejszego od mrówki,
chcącego górę małą wiarą przenieść
lub ruch powstrzymać upartej wskazówki.
Nie wiem czy kiedyś myśleniem dorosnę
do wesołości już nie wymyślonej,
lecz tak zwyczajnie i niewinnie prostej
jak poprzez chmurę przestrzelony promień.
Gdybym się nie bał zbyt pustego śmiechu
może bym milczeć weselej potrafił
i szedł przed siebie skokami oddechów,
w słów nadwyraźne niebo kaligrafii.
Przypomnienia
Biały piasek, pustynie pojawiają się wszędzie,
kiedyś dotykały tylko samotnych stóp,
śnieg podszedł pod okna jak miałkość plaż
w głębokość mórz wbiega lekkością dziecka.
Ludzie jak oazy, ludzie jak wyspy, ludzie jak ślady
na topniejącej ziemi, jak litery w książkach,
gazetach, zeszytach, na etykietkce puszki ;
okrętu zatopionego w zimnej pustce podwórka.
Drewniane szkielety znaczą szlaki karawan
codziennych jak odpływy i przypływy, księżyce
podeptane, przyciągają jak dawniej krew
w głowach lunatyków siłą kamienia.
Wrony z nadzieją mew cierpliwie patrzą
na zwykłość dnia i rozrzucone w nieładzie
okruchy gwiazd, przechodniów, noszących
w sobie ostatni łyk gorącego pragnienia.
Na płytkim brzegu rzeki bezpieczne były sny
słoneczne jak błyski ryb, ciche jak niema
przyjazność piasku, grzejąca skórę czystą,
niezapisaną benedyktyńskim trudem lat.
Drewniany most nie prowadził w przyszłość,
a miękkość dróg bezboleśnie wodziła
na pokuszenia, tak niewinne jak świeży zapach
dnia i jasność niewidzialnego powietrza.
Dalekość mórz nie pozwalała tęsknić,
odległość gór nie porywała w niebo, ptakom
ustępując przestrzeń i naturalność skrzydeł.
Jakże wszystko było na swoim miejscu.
Wiatr powolny jak woda przechodził obok,
a cienie nie kryły prawd, o których nie
było potrzeby śnić.Przezroczystość była
powszednim kolorem każdego spojrzenia.
Górska ścieżka nierówna jak oddech.Skały
poszarpane spojrzeniami, dzikością oczu
zmęczonych uwagą, szukaniem pewników,
które niezmienne w spiętrzonych kamieniach,
wymykały się dłoniom, uciekały spod stóp.
Blisko nieba ziemia stawała dęba i koń
wstrząsał grzywą chmur, grzmiąc kopytami
i iskier, krzesząc błyskawice o granit.
Gładki błękit zamykał wszystkie marzenia
i nic prócz ziemi nie było osiągalne.
W gwałtownych początkach rzek
topiła się rozpacz i bezsilnością spływała
w doliny leniwie, godząc się na płaskość,
powolność, monotonię - ową spokojną mądrość
zgody na prawo silniejsze niż bunt.
Morze otwierało się przed nią bezmiarem.
Odległa tylko o pokolenie twarz, przypominała
o rzece unoszącej odbicie narcyza w ocean
pełen zmarszczek, nie potrafiących odejść fal,
fal upadłych do stóp Nauzykae, fal liżących stopy
Odysa, fal podstarzałych jak Penelopa i nadwątlona
czekaniem tkanina - skóra za mądra na miłość.
Gdyby przywitało mnie na brzegu lustro, a nie
Telemach, przezroczysty jak wreszcie przychylny wiatr,
może nie czułbym posiwiałej piany zwiędłych Afrodyt
i nie dostrzegł wbitego w piach oszczepu Ateny,
sczerniałego od zbyt wielu słońc, oszronionego solą
codziennych księżyców, niezmiennie godzącego
we własny cień. To tylko dwadzieścia lat,
a jej dłonie nie pasowały do moich, jej usta wymykały siię
słowom i uciekały przed milczeniem, jej oczy zbyt otwarcie
zamykały drogę powrotu do tętniącego wciąż źródła.
Śnieg przysypał ślady, zwyczajne ślady wilczych łap,
więc nie uwierzą w oczy rozgwieżdżone pożądaniem,
w krew krążącą ulicami jak spłoszone gołębie nad dachami
bezpiecznych snów, w księżyc polerowany wyciem.
Będą chodzili nadzy i nieświadomi róż, nieśmiertelni
w nausznikach z dłoni gładkich jak lód, piękni w swoim
człowieczeństwie - glinianym dzbanku, wypełnionym Tchnieniem.
Nie ma wilków to tylko zły sen.
U Pana Boga za piecem, na owczej wełnie, spokojnie
słucham śpiewu świerszczy. Oto bajka ciepła jak mleko,
żyję długo i szczęśliwie, ukryty za górami, za lasami,
za wielkim morzem czystych kartek papieru.
Śnieg pada łagodny jak pluszowy niedźwiadek,
przytulany dawno, dawno temu. Nie ma wilków,
tylko pies dozorcy wygania z klatki schodowej,
zaspanego grzesznika w jego mleczną drogę.
Źródło sięgało ledwie kostek, srebrne rybki
umykały w pośpiechu przed dłońmi dziecka,
podobnie jak motyle - zdobycz pozornie łatwa,
a nieosiągalna jak gwiazdy, wiatr, krople deszczu.
Biała magia strumienia wsączała się leniwie
w pamięć, stając się szeptem słyszanym
w mroku późniejszych nocy, oddechem
mężczyzny, westchnieniem kobiety.
Struga światła - słoneczny promień, bielący piasek
czułością płytką, muśnięciem skrzydła
jaskółki, nagłej jak zrozumienie chwili,
mgnienie powieki, przemijające bez śladu.
W tej najmniejszej z rzek poczęły się
wszelkie Skamandry i Rubikony,
pełen żywej wody Jordan, wskrzeszający
nieprzekraczalną dotąd głębinę Styksu.
Kamień przeciwstawiony wodzie, ogniowi i niebu
był wyzwaniem obrazoburczych rzeźbiarzy przestrzeni.
Wiodący z nim spór, mężnieli uporem, stałością,
skruchą, przenikającą do kości jak czas.
Pod spadzistymi dachami skamieniali ludzie
zachowali pierwotne zręby Idei, widzianych z jaskini.
Ów lud, walczący wciąż w snach ze smokami,
czekał na przebudzenie jak skały Sobotniej góry.
W zjednoczeniu z naturą tworzył krajobraz sensu,
opierającego się sensom, wywiedzionym z żywiołów
cudzych - przyziemny, aż do wbitych w niebo szczytów.
Czynił tę ziemię poddaną sobie jak przykazano.
Wędrowałem po kamieniach, ocierałem się o ludzi,
jak dłuto uformowane rzeźbą, stałem się narzędziem,
stworzonym na kształt i podobieństwo zamysłu,
który upadłszy raz, wiecznie podlegał prawu ciążenia.
Tajemniczość wody zaczynała się na powierzchni,
wciągającej świat miękkimi ramionami lilii
w głębinę nieznaną dzieciom, nieprzeniknioną
jak oczy ryb srebrnych ; w milczeniu podobnych sfinksom.
Wodne kwiaty nieosiągalne i kuszące, zapowiadały
nadejście piękna, twarzy i ciał zanurzonych w przyszłości,
ukrytego w ciemności zapachu pereł, im bliżej dna,
tym więcej pożądanych i niebezpiecznie kulistych.
Przeczucie odsłaniało gładkie zawiłości muszli,
nieuchronnie prowadzących w ślepe zaułki
przepowiedni, wędrujących brzegami zgarbionych drzew,
starców beznamiętnie znieruchomiałych nad sobą.
Łopot skrzydeł przemykał jak życie i zamierał
w gwałtownie zapadającej ciszy, pozostawiał oczekiwanie
na to, co nieoczekiwanie tylko mogło się zdarzyć
i wieczność ciemniała spokojem niezmąconego stawu.
Zagubiony w niedostrzegalnym porządku wszechrzeczy,
tłumaczyłem ich sens, wierzącym w mądrość dzieciom.
W słowach drżały światy, a pozbawiona podstaw naiwność,
miała w oczach prawdziwe łzy rozstania ze sobą samą.
Na fałszywych szkieletach obłudy wzrastały przekonania
o dotykalności gwiazd i policzalności molekuł. Skóra,
ozdobiona tatuażem wiedzy szamanów, okrywała nagość
naszego wygnania pozorami wtajemniczenia w absolut.
Kogóż prowadzisz Tejrezjaszu tą wąską ścieżką ? Kamieniami
zawieszonymi pod niebem ? Drzewem wiadomości przerzuconym
wąską kładką nad wodospadem ? - Dzieci, na tyle ufne i niedoświadczone,
aby pójść za mną, a nie ma innej drogi, tylko ta, której nie znam.
W wiszących ogrodach szukaliśmy wytchnienia i ruinami
upadłych miast podążaliśmy w przyszłość, niezmiennie podobną
do przeszłości. Doprawdy, gdyby była inna droga, z pewnością
nikt nie szedłby tędy, doprawdy, gdyby była inna droga.
Biel, prowokująco pusta lub doskonale wypełniona sobą,
rzucała wyzwanie jedynie samym istnieniem. Nie mogłem
przejść nie zostawiając śladów, uciec w eteryczną niepewność,
wątpliwości, pozwalające na długie dysputy o niczym.
Biel była. Nie mówiła nic ponadto, że jest, a moje ślady,
bezbronne jak biegnące po równinie zwierzęta, prowadziły
właśnie do mnie - uporczywie - zawsze o krok za plecami,
nie opuszczały mnie jak wytrwała i pewna łupu sfora.
Jestem wypełniało mnie po brzegi ze wszelkimi konsekwencjami
egzystencji, ze wszystkimi pytaniami o przeszłość, teraźniejszość
i przyszłość, pełnią wolności i niewiedzy, nigdy nie znajdującą
rozwiązania zagadką życia - kim jestem ? Kim jestem ?
Gdyby nie potrzeba nieustannego wypełniania przestrzeni,
starczyłaby mi spokojna wędrówka po ośnieżonej ziemi,
ten niezaprzeczalny fakt istnenia, w swojej istocie
nie wymagający żadnych tłumaczeń, potwierdzeń i odpowiedzi.